23/24.03.2011 – środa/czwartek
Dwa dni spędzamy głównie na siedzeniu
w nieszczególnie wygodnych fotelach klasy economy, przykręconych do podłóg różnej maści samolotów. Nie
obywa się bez małej niespodzianki. Przebycie trasy Fort Worth – Waszyngton –
Frankfurt – Poznań z zasady jest dość czasochłonne, ale w naszym wypadku
przedłuża się o dodatkowy postój na lotnisku we Frankfurcie. Po dotarciu do
odpowiedniej bramki dowiadujemy się, że będziemy mieli opóźnienie. Gdy po długim
czekaniu w końcu nadchodzi czas na boarding, zamiast wprost do samolotu,
przechodzimy tunelem do autobusu i zaczynamy jechać. Podróż po lotnisku trwa
podejrzanie długo i kończy się na samym jego końcu, w miejscu w którym stoją 3
niewielkie samolociki. Bus zatrzymuje się koło jednego z nich, tak byśmy mogli
dokładnie obserwować sytuację. Wokół niewielkiego odrzutowca krząta się obsługa
naziemna ze śrubokrętami, taśmą klejącą w rękach i lekką paniką w oczach.
Wszystkim nam kojarzy się to z naszymi akcjami na lotniskach – mu wiemy, że
odpowiednia ilość taśmy klejącej potrafi zdziałać w miniaturowym lotnictwie
cuda. Po 15-minutowym pokazie umiejętności niemieckiej załogi obsługi naziemnej
w końcu komuś udaje się odpalić silniki. Przybrudzony mechanik wychodzi z
samolotu z podniesionym kciukiem, dając znak naszemu kierowcy, że już czas aby
nas wypuścić.
Pilot małego
samolociku ostro ciśnie po gazie chcąc nadrobić stracony czas. Lądowanie jest
dość brutalne. Dzięki pośpiechowi pilota o pas w Poznaniu grzmocimy opóźnieni
tylko o godzinę. Po przejściu przez drzwi poznańskiego międzynarodowego portu
lotniczego odbieramy bagaże. Tym razem wszyscy możemy cieszyć się swoimi
walizkami, nic się nie zgubiło.
Wyjazd był udany i
bardzo cieszymy się z wyników. Przyjemnie było na te kilka dni wyrwać się z
objęć końca zimy i przejechać do gorącego Teksasu, w którym drogi nie składają
się z dziur, a ludzi stać na benzynę. Mimo wszystko cieszymy się, że już wracamy
do świata w którym kanapki, samochody i ludzie mają normalne rozmiary. Dobrze
jest spędzić kilka dni z kolegami, ale gdy widzi się wciąż tych samych przez 24
godziny na dobę to powoli przychodzi ochota na zmianę towarzystwa.
Wszędzie dobrze,
ale w domu najlepiej. My dotarliśmy, ale skrzynia z naszym sprzętem wciąż
jeszcze walczy. Pojawiły się jakieś problemy związane z cłem – pewno dlatego, że
wwoziliśmy do Stanów samoloty a wywozimy wykałaczki. Mamy nadzieję, że nasze
zabawki też kiedyś dotrą do Poznania, w końcu potrzebujemy ich do startów w
następnych zawodach.