2009-03-10
23:00 Mission Hills
Brak konieczności wczesnego wstawania powoduje, iż dość niechętnie uwalniamy się
z objęć Morfeusza przed godziną 10:00. Mimo, że jesteśmy tu już ponad tydzień,
ciągle daje o sobie znać zegar biologiczny, którego nie zdołają oszukać żadne
strefy czasowe.
Tym razem jednak, zwiększony apetyt na sen nie był podyktowany przedłużającą się
aklimatyzacją, lecz wczorajszym nocnym wypadem na Downtown w Los Angeles. Późna
pora sprawia, że przemieszczanie się autem po tym wielkim mieście, jest
nienaturalnie szybkie i komfortowe. Szerokie ulice w samym centrum, krzyżujące
się pod kątem prostym u podnóża kilkunastu dość wysokich wieżowców,
w ciągu dnia po brzegi wypełnione są morzem aut, a chodnikami przelewają się
tłumy spieszących wszędzie pieszych. Pozostawiając auto na jednej z
opustoszałych ulic, udajemy się na krótką przechadzkę. Mijamy jedną przecznicę,
drugą, następnie trzecią, mijając w tym czasie dosłownie kilku przechodniów.
Uderza nas brak
życia nocnego, tym bardziej że na zegarku dopiero wpół do dwunastej. Zauważając
po drodze kawiarnię, która okazuje się być czynna całą dobę, postanawiamy
wstąpić na kawę oraz dobre ciacho. Bardzo miła i serdeczna obsługa kelnera,
zachęca do pozostawienia napiwku, o wysokości którego (w końcu jesteśmy
studentami) zaczynamy dyskutować. Otrzymując rachunek okazuje się jednak, że
kelner wyręczył nas także z tego zadania. Na dole wydruku widzimy bowiem
podsumowanie z uwzględnioną kwotą… sugerowanego napiwku…
W drodze powrotnej do hotelu, wypatrujemy na wzgórzach osławionego napisu
Hollywood, niestety bezskutecznie. Później okazuje się, że to jednak nie wina
braku spostrzegawczości, po prostu to nie Las Vegas, nie wszystko musi uginać
się pod ciężarem dziesiątek tysięcy żaróweczek.
W okolicach południa kolejnego dnia witamy w Beverly Hills, czujnie spoglądając
zza okien naszego auta – może uda się dostrzec kogoś sławnego. Tocząc się w
korku bulwarem Beverly, pośród luksusowych aut i równo przystrzyżonych
żywopłotów, docieramy do wielkiej galerii handlowej.
Po zaparkowaniu auta na jednym z poziomów kilkupiętrowego parkingu, część ekipy
od razu rzuca się pędem do butików i sklepów z markową odzieżą. Odnajdują się po
jakimś czasie z torbami w dłoniach. Reszta, mniej wygłodniała kapitalistycznych
uciech, część zespołu od niechcenia przechadza się po sporym kompleksie. Po
wyjściu zza rogu, zauważamy jakieś zbiegowisko, pośród której wyłania się osoba
z kamerą na ramieniu. Zaciekawieni podchodzimy bliżej. W centrum uwagi okazuje
się być znany m.in. z Nieustraszonego lub Słonecznego Patrolu sam David Hasselhoff, tym razem reklamujący ochoczo jakąś nową grę komputerową. Podzieleni
jednak zdaniem co do tego, czy warto mieć z nim zdjęcie czy też nie, po chwili
opuszczamy małe zbiegowisko i opuszczamy galerię.
Widniejący na horyzoncie napis Hollywood przyciąga nas do siebie jak magnes.
Dojazd do niego na dogodną odległość w celu wykonania cennych fotek, okazuje się
być dość niełatwym zadaniem. Po objechaniu sporej ilości uliczek u podnóża celu,
dojeżdżamy w końcu do miejsca, gdzie widoczny jest zarówno wielki znak
rozpoznawczy tego regionu jak i szeroka panorama na Downtown Los Angeles.
Po zrobieniu masy zdjęć w możliwie wszystkich pozach, wraz z towarzyszącym nam
zachodzącym słońcem, wracamy do hotelu.
W dniu dzisiejszym opuścił nasze
zgrupowanie Piotr, dyrektor Aeroklubu Poznańskiego. Rano jeszcze wybrali się z
Radkiem na pobliskie lotnisko Whiteman Airfield. Malutkie w porównaniu
z Van Nuys – stojanek na jakieś 150 samolotów, do tego pewnie drugie tyle w
hangarach. W Van Nuys jest 800 stałych użytkowników lotniska i 400.000 operacji
w ciągu roku (startów i lądowań) …
Przy wjeździe na międzynarodowe
lotnisko LAX kilka radiowozów policyjnych, psy i groźnie wyglądający policjanci.
Tym razem nie wykazują szczęśliwie zamiaru przeglądania zawartości naszego
samochodu.
2009-03-14 20:00
Po dłuższej przerwie w prowadzeniu relacji
wracamy do opisu zdarzeń oczekując na samolot, którym z Amsterdamu dotrzemy do
Berlina. Cofnijmy się jednak o dwa dni wstecz, do słonecznej Kalifornii.
Wspomnienie tym milsze, jako że w Amsterdamie siąpi deszcz, a temperatura jest o
10°C niższa niż w LA.
W środę wybraliśmy się autostradą
Pacific Coast Highway zwaną także Big Sur wzdłuż wybrzeża Pacyfiku z
miejscowości Santa Monica do Malibu. To zaledwie kilkadziesiąt kilometrów drogi
o łącznej długości kilkuset kilometrów. Droga bardzo malownicza, w odróżnieniu
od typowych amerykańskich autostrad wspina się na przybrzeżne wzgórza dając
pasażerom wspaniały widok na położony poniżej Pacyfik.
Zatrzymujemy się na plaży w Malibu.
Plaża jak w Polsce, tyle że dużo szersza, piasek o nieco grubszej gramaturze.
Różnica tkwi w wodzie – po chwili obserwacji dostrzegamy płetwy grzbietowe
delfinów albo nawet jakiś wielorybów. Zoologami nie jesteśmy, trudno powiedzieć
co to za stworzenia. Chyba jednak nie rekiny?
Leżymy leniwie na plaży, niektórzy
moczą stopy w zimnym oceanie, Marcin wykazuje się dużymi umiejętnościami w
puszczaniu kaczek. W pobliżu korzystając z niewielkich co prawda fal trenują
początkujący surferzy. Nieco dalej inna ekipa gra w siatkówkę plażową, inni
bawią się friesby … atmosfera jak w wakacje w Kołobrzegu, pomimo że ciągle
trwa zima – w tym otoczeniu
perspektywa powrotu za trzy dni do zimowych warunków w Polsce jest dla nas
trochę nierealna.
Wracając do LA słyszymy w radiu
popularną ostatnio piosenkę Katy Perry Hot n Cold
– jedno ze słów występujących w piosence, uznawane powszechnie za niecenzuralne,
zastąpione zostaje ciszą – ciekawy kraj ta Ameryka …
Brniemy w kalifornijskich korkach
do centrum LA. Znów zbłądzamy w okolice znaku Hollywood, mijając po drodze
studia Warner Bros i cmentarz. Jest on inny od polskich, chyba tylko kremacyjny – w równo przystrzyżonym
trawniczku widoczne są jedynie płaskie płyty nagrobne, kwiatów i zniczy też nie
za wiele.
Po drodze, w okolicach
ZOO LA, napotykamy wałęsającego się ni to lisa, ni to jakiegoś szakala – znów
kłania się nasza słaba znajomość amerykańskiej fauny. Pewnie jakiś uciekinier z
ZOO – długo się nie powłóczy, pewnie poluje już na niego jakiś hycel …
Wieczorem
lokalna telewizja Fox11 LA urządza sobie reality
show. Na drodze z LA do San Diego jakaś kobieta jedzie z prędkością 100 mil na
godzinę. Taka prędkość w Niemczej nie zostałaby dostrzeżona, ale jesteśmy w
Stanach. Policja rozpoczyna pościg, uciekający samochód jest oświetlany
szperaczem z policyjnego śmigłowca. Obok leci śmigłowiec telewizji filmujący
cały epizod – stąd właśnie całe reality show. W okolicach San Clemente radiowozy
czyszczą autostradę przed i za uciekającym samochodem. Wreszcie jeden z
radiowozów z rozmysłem zahacza od tyłu uciekające auto, które wykonuje obrót o
180° i wpada do rowu. Policjanci się nie spieszą, działają zgodnie z
procedurami, the show must go on. Akcja kończy się ujęciem pokonania
paralizatorem oraz wyciągnięciem
kobiety z wozu i zakuciem w kajdanki. Na pewno wzrosła im oglądalność …
Wieczorem Marcin wkręca jednego
z członków ekipy. Przy okazji zmiany pokoju w jego ręce trafiają dwa piloty od
TV. Chowając jednego pod pościelą przełącza w ukryciu kanały budząc spore
zdziwienie wkręcanego, który podobno dysponuje jedynym pilotem. Potem dochodzi
jeszcze skojarzenie zmian TV w zależności od pozycji przełącznika światła.
Marcin przełącza kanały synchronicznie wraz z włączaniem/wyłączaniem światła.
Wkręcany jest zszokowany, pojawiają się fantastyczne teorie na temat fal
elektromagnetycznych itp. Wszyscy trzymają gębę na kłódkę do końca wyjazdu –
wkręcany zostanie nieświadomy aż do przeczytania tej relacji po powrocie … a
może nie przeczyta – wtedy jeszcze przez lata będzie wspominał dziwne zachowanie
pilota w hotelu w Mission Hills.
W kolejnym dniu, już przedostatnim
naszego pobytu w USA, decydujemy się na wyjazd do muzeum lotniczego w Chino, w
odległości 60 mil od hotelu. Wcześniej sprawdzamy status przesyłki DHL (list
przewozowy #8683048172 http://www.dhl.com). Model spakowany w poniedziałek został odebrany we
wtorek, jednak na stronie pojawia się jakaś informacja o jego przetrzymywaniu.
Trochę nas to niepokoi, pamiętamy zeszłoroczne przygody. Szczęśliwie jest to już
droga powrotna, taka sytuacja w przeciwnym kierunku mogłaby całkowicie
zaprzepaścić nasze kilkumiesięczne przygotowania do zawodów.
Jadąc autostradą #10 pokonujemy
bezkresne przestrzenie Kalifornii – klimat pogłębia muzyka Dire Straits płynąca
z głośnika. Na północ od nas wznoszą się na ponad 3000m skaliste szczyty gór San
Gabriel Mountains z najwyższym szczytem Mount San Antonio.
Koło godziny 11:00 dojeżdżamy do
Chino. Zanim jeszcze nawigacja GPS informuje nas o dojechaniu do celu pojawia
się drogowskaz Air Yanks Muzeum. Wydawało nam się, że ma być to trochę dalej –
ale jak air museum to air museum. Płacimy $10 od łebka (miało być $11 według
strony internetowej – trochę dziwne, ale za chwilę okaże się, skąd to się
wzięło) i zagłębiamy się w czeluście przepastnych hangarów. Lśniące chromem
samoloty przeplatają się z krytymi płótnem dwupłatowcami. Wszystko w doskonałym
stanie. W wielu przypadkach pod silnikami tace na zużyty olej – znak, że to nie
tylko eksponaty statyczne. O samych modelach wiele by opowiadać – lepiej nasze
odczucia oddadzą zdjęcia z galerii. Największe wrażenie robi oczywiście P-51
Mustang – po prostu bardzo ładny samolot i tyle.
Oprócz samolotów muzeum eksponuje
różnego rodzaju pamiątki, elementy wyposażenia, kombinezony itd. Jest także
symulator lotu – słynny Link Trainer. Co ciekawe – i niespotykane w europejskich
muzeach – trasa wiedzie także poprzez warsztaty, w których na bieżąco pracują
mechanicy przywracający samoloty do stanu świetności sprzed lat. Jeden z nich
oprowadza nas po poszczególnych stanowiskach opowiadając o historii każdego z
eksponatów.
Po 2.5 godzinie zmęczeni ale
wielce usatysfakcjonowani wychodzimy z muzeum po drodze zatrzymując się jeszcze
w sklepie z upominkami. Naszym łupem padają zawieszki i kultowe plakaty (w stylu
pin-up girls). Do pubu w Aeroklubie Poznańskim kupujemy jeszcze wiatrak sufitowy
w kształcie śmigła i dziobu samolotu P-40 Warhawk. Jak się później okaże nawet
masywna konstrukcja mocowania śmigieł nie do końca wytrzymała trudy podróży. Ale
nie uprzedzajmy faktów.
Wyjeżdżając z muzeum skręcamy
jeszcze w stronę, gdzie powinien znajdować się port lotniczy. Po chwili sytuacja
się wyjaśnia – pojawiają się niewidoczne do tej pory drogowskazy muzeum Planes
of Fame. Po chwili jesteśmy na miejscu – to jest właśnie to muzeum, do którego
jechaliśmy. Ponad 130 samolotów, i niemal wszystkie sprawne i latające! To
dopiero dla nas uczta. Przy poszczególnych samolotach informacje, w których
filmach występowały. Wszystkie pięknie pomalowane, błyszczą się od chromu. Jakie
tam zobaczyliśmy typy – widać na zdjęciach. Warto wspomnieć o polskiej TS-11
Iskra. W muzeum odnajdujemy An-2, Mig’a-21, Mig’a-15. Po niemal 5 godz.
spędzonych w obu muzeach mamy już powoli dość. Tyle samolotów, w dodatku
sprawnych i gotowych do lotu, to już dosyć wrażeń jak na jeden dzień. Na koniec
obserwujemy jeszcze próbę silników jednego z samolotów, po czym zwijamy manatki
i ruszamy w drogę powrotną.
Na wyjeździe z lotniska napotykamy
jeszcze jedną ciekawą tablicę ostrzegawczą z zapytaniem Czy zamknąłeś plan
lotu?. Kawałek metalu, a ile może zaoszczędzić problemów. Warto skopiować ten
pomysł na nasze podwórko.
Wieczorem jeszcze raz wybieramy
się do Tujunga na kolację na zaproszenie Marka Małolepszego. Po gościnnym
przyjęciu jakiego doświadczyliśmy ze strony Marka i jego rodziny stwierdzamy, iż
musimy wrócić na SAE AeroDesign koniecznie na edycję zachodnią, która ma się
odbyć w przyszłym roku także w LA w tym samym terminie.
W nocy rozpoczynają się próby
pakowania tego co ze sobą przywieźliśmy i souvenirów które wywozimy. Ze względu
na kurs dolara nie było tego zbyt wiele, niemniej dużym wyzwaniem staje się
zapakowanie butelek z prawdziwym kalifornijskim winem produkowanym przez Marka w
jego prywatnej winnicy. Kalifornia było nie było słynie na cały świat z
doskonałych win, grzechem byłoby nie zabrać ze sobą kilku butelek, tym bardziej
że Marek produkuje je w tradycyjny sposób odbiegający od tradycyjnej technologii
nieprzypadkowo kojarzonej z nadmiarem siarki. Innych souvenirów nie ma za bardzo
co zabierać – plastikowe buble z kramów na Hollywood Bulevard nie stały nawet
obok kolorowych muszelek i bursztynów, które można kupić choćby w Kołobrzegu.
W piątkowy poranek pozostają nam
jeszcze drobne zakupy w sklepie modelarskim i pilot-shop’ie na lotnisku Van Nuys.
Faculty Advisor w końcu ulega podpuchom ze strony Bartka i Marcina i wchodzi w
posiadanie śmigłowca Blade MCX. No zobaczymy jaki z niego będzie pilot
modelarski …
Zdajemy Toyotę w wypożyczalni i
konsumujemy ostatniego w tym roku hamburgera na amerykańskiej ziemi. Wybieramy
In’n’out – jak się wydaje są one jeszcze najbardziej zjadliwe ze wszystkich, z
którymi spotkaliśmy się w Kalifornii (o ile hamburgera można nazwać zjadliwym
:-). W każdym bądź razie znów niektórzy członkowie ekipy odgrażają się, że długo
nie wezmą tego typu fast-food’a do rąk. Było nie było – 10 dni na tym jedzeniu
to potężne wyzwanie dla naszych organizmów 🙂
W transporcie na lotnisku znów
pomaga nam Marek. My dysponujemy już tylko jednym samochodem, jego pomoc i
pick-up Toyota Tacoma oszczędza nam kilka godzin dojazdów i tłoczenia się jak
sardynki w malutkim Dodge’u Caliber (choć i tak wszyscy nazywają go Oplem
Calibrą po tym jak nazwał go tak niegramotny w samochodach Faculty Adviisor).
Marek dowozi bagaże i część ekipy
pod terminal. Reszta jedzie Dodge’m do wypożyczalni Thrifty. Odczytujemy
wskazanie licznika kilometrów – samym tylko Dodgem przekulaliśmy 1269 mil, to
ponad 2000 km (przez 10 dni). Toyotą zapewne zrobiliśmy trochę mniej, ale też
ponad 1000 km. To świadczy tylko o odległościach, z jakimi mamy do czynienia w
USA. Coś co wydaje się żabim skokiem lub rzutem beretem, często okazuje się
długim dystansem.
W porcie kładziemy na wagę nasz torby. I tutaj
zagwozdka. Faculty Advisor o 1.5 kg przekracza dopuszczalne obciążenie 25 kg za
co obowiązuje całkiem niezła dopłata – $50. Chwila grzebania po torbie i na
światło dzienne wędruje przyczyna tego stanu rzeczy – jedno z kalifornijskich
win od Marka wędruje do torby Krzycha. Pozostałe bagaże przechodzą pomyślnie
ważenie jak i kontrolę promieniami rentgena. Jeszcze tylko kontrola osobista –
bez butów – i można pakować się do samolotu. Co ciekawe, odprawę bez problemów
przechodzą prawdziwe kalifornijskie pomarańcze zrywane prosto z drzewa –
podarowane nam przez Marka Małolepszego.
Podróż przebiega standardowo, 10 godzin na
pokładzie Boeinga 747-400 KLM mija chyba szybciej niż tydzień temu. Gnani tylnym
wiatrem na 11.000m osiągamy prędkość ponad 1000km/h względem ziemi. Noc jest
krótka, po pokonaniu 9000 km lądujemy o 12:30 czasu lokalnego w Amsterdamie.
Pogoda – jak poprzednio – wszawa. Prawie 3 godziny oczekiwania na samolot
upływają szczęśliwie w dobrych warunkach. Na koniec jeszcze żabi skok do Berlina
i po kolejnych 50 minutach lotu jesteśmy na lotnisku Tegel.
Chwila tętniąca emocją – dotarły bagaże czy nie?
Szczęśliwie są … ale … co to za zapach wina? Pierwszą plamę odnajdujemy na
plecaku FA, drugą na torbie Krzycha. Aż strach otworzyć – co tam zobaczymy.
Szczęśliwie okazuje się, iż u Krzycha to tylko plama od zewnątrz; w środku
nie ma zniszczeń. U FA co prawda jedna butelka jest zbita, ale pozostałe
ocalały. W dodatku poza jedną koszulką, w którą butelka była zawinięta,
pozostałe rzeczy ocalały – profilaktycznie owinięte torbami foliowymi.
Wsiadamy w 3 samochody, które po nas przyjechały
i po prawie 10 dniach razem tym razem rozdzielamy się by ruszyć w drogę do
Poznania.
Podsumowanie
Drugi start poznańskiej ekipy w zawodach SAE
AeroDesign można uznać prawie za zamknięty. Prawie – gdyż ten rozdział zamkniemy
dopiero po powrocie modelu z USA (a nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem wiemy,
że może to trochę potrwać).
Start w tegorocznej imprezie był możliwy dzięki
finansowemu wsparciu ze strony Miasta Poznań i Politechniki Poznańskiej. W
szczególności należy wymienić osobę JMR prof. Adama Hamrola i prorektora prof.
Stefana Trzcielińskiego. Finansowo projekt wsparli także dziekani prof. Konrad
Skowronek (Wydział Elektryczny), prof. Jerzy Nawrocki ((Wydział Informatyki i
Zarządzania) i prof. Janusz Wojtkowiak (Wydział Budownictwa i Inżynierii
Środowiska). Wsparcia udzieliły nam także DHL i Aeroklub Poznański. Tradycyjnie
już uzyskaliśmy wielką pomoc od Towarzystwa Chrystusowego w osobie ks. gen.
Tomasz Sielickiego i ks. prob. Marka Ciesielskiego. Dużą pomoc podczas budowy
samolotu udzielili wspierający nas modelarze i sklepy modelarskie. Wspaniała
gościna ze strony Marka Małolepszego i jego rodziny pozwoliła nam na szybką
aklimatyzację i będzie przez nas długo wspominana.
W aspekcie wyniku zawody należy uznać za bardzo
dla nas udane – choć oczywiście pewien niedosyt pozostał. Ale tak być musi – i
to właśnie napędza nas pozytywnie przed kolejnymi zawodami. Zaliczenie lotu
pustego pozwoliłoby nam wdrapać się o dwa oczka wyżej. Jeszcze lepsze miejsce,
być może nawet pudło, było w naszym zasięgu, gdyby udało się nam wykonać lot z
obciążeniem 24.5 funta. Próba oderwania się od ziemi była udana, niestety
decyzja o przerwaniu startu zaprzepaściła szansę, której już nie dostaliśmy
ponownie ze względu na późniejsze pogorszenie pogody (wzrost temperatury w
bezwietrznych warunkach). Trudno oczywiście wyrokować czy lot z tym obciążeniem
był możliwy. W trochę innych warunkach, bez stresu i z dłuższym pasem startowym
zweryfikujemy udźwig modelu na Bednarach podczas Zlotu Gigantów.
Wyraźnie w bieżącym roku zaprocentowało
doświadczenie zdobyte na zeszłorocznych zawodach. W rywalizacji polskich
ośrodków akademickich uplasowaliśmy się zdecydowanie przed Wrocławiem i
Rzeszowem. Niemniej należy podkreślić, iż koledzy z zaprzyjaźnionych uczelni
potwierdzili wysoki poziom i tkwiący w nich potencjał, w tym roku zabrakło
trochę czasu i doświadczenia, za rok będą już groźnymi przeciwnikami.
Dobry wynik był rezultatem kompromisu pomiędzy
bardzo skrajnymi wymaganiami i oczekiwaniami ze strony konstruktorów, pilotów i
modelarzy, którzy wchodzą w skład ekipy. Jednocześnie na płaszczyźnie
działalności organizacyjnej i public-relations odnotowaliśmy znaczny postęp. Tym
samym podstawowy efekt konkursu jakim jest interdyscyplinarne współdziałanie
studentów reprezentujących różne kierunki i wydziały został osiągnięty.
Zamykając bieżącą relację nie przerywamy naszej
działalności publicystycznej aż do przyszłego roku. SAE AeroDesign to projekt
ciągły, nie okresowy. Zapraszamy na stronę
www.aerodesign.com.pl na której
będziemy umieszczać informacje związane z podejmowanymi przez nas działaniami i
pokazami. Staramy się wspomagać działalność promocyjną Politechniki Poznańskiej
udzielając się na wszelkiego rodzaju drzwiach otwartych i targach edukacyjnych.
Wszystko to wpisuje się w ideę budowy i umacniania w Poznaniu silnego i
dominującego ośrodka akademickiego, poszerzonego o technikę lotniczą.
Cytując prof. Jerzego Nawrockiego, dziekana
Wydziału Informatyki i Zarządzania, można stwierdzić, iż konkursy typu SAE
AeroDesign przekształcają kształcenie z wykładowo-podręcznikowego (learning by
reading) na projektowe (learning by doing). Cieszymy się iż Miasto Poznań i
władze Politechniki Poznańskiej umożliwiają studentom taki tryb studiowania
oddający rzeczywistą istotę studiów technicznych i dający młodym, zdolnym
ludziom wiele satysfakcji i dodatkowych umiejętności.
Kończąc pozostaje nam zaprosić w nasze szeregi
studentów, zwłaszcza I i II roku, którzy czują klimat opisany w naszej relacji i
uważają, że ich umiejętności – nie tylko modelarskie, ale także organizacyjne,
marketingowe, lingwistyczne, graficzne czy konstrukcyjne – mogą się przydać
reprezentacji Politechniki Poznańskiej. Uzyskiwane przez nas rezultaty byłyby
bowiem jeszcze lepsze, gdyby także w ramach uczelni istniała możliwość
współzawodnictwa i rywalizacji.
Pozdrawiamy i powoli zaczynamy aklimatyzować się
w tej dziwnie pochmurnej i zimnej pogodzie oraz w jakichś przestawionych ramach
czasowych. Dobranoc