Dziś rano obudził nas Marcin. Marcina z kolei
obudził jego legendarny głód. Śniadanie w hotelu zaczyna się o 6 a kończy o 9,
więc nici z leniuchowania i długiego spania.
Docieramy do hotelowego hallu, gdzie zastajemy
znany nam już widok – do dyspozycji mamy maszynę do samoobsługowego pieczenia
gofrów, toster i kilka rodzajów płatków. Jemy ile się da i wracamy do pokoi
naprawiać uszkodzenia w samolotach i kontrolnie składać wszystkie elementy w
całość. Część ekipy szuka w międzyczasie namiarów na pobliskie sklepy.
Pobliskie, czyli w skali amerykańskiej oddalone nie więcej niż skromne 50km.
Wizyta w sklepie zdaje się być niezbędna – większość z nas nie zapakowała do
bagaży krótkich spodni, a prognozy wskazują na to, że może być bez nich ciężko.
Poza tym chcemy jak zwykle przejrzeć asortyment sklepów modelarskich – a nóż
znajdziemy coś ciekawego, lub coś, co byćmoże przyda się nam podczas
nadchodzącego weekendu. W międzyczasie oklejamy naklejkami wszystko co się da –
tak, żeby wszyscy wiedzieli że oto jedzie silna ekipa z Poznania!
Ostatnie przygotowania do wyjścia przerywa wizyta
housekeepingu – ze strachem w oczach oglądamy jak dwie latynoski pocinają
pomiędzy naszymi narzędziami i samolotami z odkurzaczami.
Ostatecznie około 13 jesteśmy gotowi do wyjazdu –
namiary GPS wpisane w nawigację, plan ułożony, samochody gotowe. Wyruszamy.
Ładujemy się do samochodów i nagle naszą uwagę
przykuwa podejrzany widok. Kilku facetów odpala na parkingu silnik przymocowany
do kadłuba dość pokracznego samolotu. Podchodzi, zagadujemy i dowiadujemy się,
że wspomniana ekipa przyjechała na ten sam konkurs co my i reprezentuje Hawaii
University. Mieszkają ściana w ścianę z nami.
Nie sposób jest oprzeć się
takiej wyżerce jaką proponuje „Golden Corall”. Tak jak wczoraj i dziś napychamy
się aż po samo gardło.
Pewnie myślicie, że na
talerze trafiły wielkie, tłuste steki lub podwójne Whooper’y z serem. Nic z
tego, suto zastawione stoły uginały się nie tylko od ociekających tłuszczem
potraw, ale obfitowały także w przeróżne sałatki i surówki, o soczystych owocach
i dających się przełknąć słodkich ciastach nie wspominając.
Po paru chwilach, których
potrzebowaliśmy aby znowu dotoczyć się do samochodów, kontynuujemy naszą podróż.
W drodze do dzielnicy oferującej liczne centra handlowe, mknąc po
szaro-betonowych autostradach podziwiamy rozmach z jakim zbudowano
wielopoziomowe wiadukty. Mamy wrażenie, że spływający nimi potok aut wlewa się
na drogę międzystanową, tak jak rzeki spływają do morza.
Docieramy do handlowej
galerii i wtapiamy się w tłum kupujących, bardziej w celu oglądania witryn
sklepowych, niż z zamiarem wyjścia z niej z wypchanymi torbami. Wizyta w jednym
ze sklepów odzieżowych pozwoliła odkryć jednemu z członków naszej załogi jego
prawdziwe pochodzenie i powołanie. Cośtam kiedyś wspominał, że „zawsze chciałby
urodzić się czarnym”, ale teraz to już rozwiał wszystkie nasze wątpliwości.
Po spełnieniu wszystkich
zakupowych zachcianek i zaopatrzeniu się w różne souveniry, obieramy kurs na
jeden z większych i bardziej znanych w okolicy sklepów z artykułami dla równie
zakręconych świrusów co my. Znów pokonujemy kilometry highway’ów jadąc koło w
koło z wielkimi pickupami toczącymi się na lśniących chromem, ogromnych
aluminiowych felgach. Nawet w dość sporym jak na europejskie warunki Grand
Voyager’rze czujemy się malutcy. Zasiadający w ostatnim rzędzie Adam i Marcin
wciąż narzekają na brak miejsca na nogi…
Po paru kwadransach
docieramy wreszcie do lokalnego świata modelarstwa. Zza lady wita nas chudy
jegomość w wytartych dżinsach i z południowym akcentem zaprasza nas do swojego
przybytku. Radek wyciąga z pudełka swój wymęczony rozlicznymi kraksami
śmigłowiec Blade’a MCX i z namaszczeniem rozkręca go na ladzie. Po krótkiej
wymianie zdań ze sprzedawcą, zamiast kupna worka zapasowych części decyduje się
na nowy model. Adam, znudzony zglebieniem kolejnego modelu na dostępnym w
sklepie uruchomionym symulatorze lotów, przykleja nos do gabloty w której
wystawione są najnowsze Futaby i Spektrumy. Kuszące ceny nadajników jednak go
nie przekonują. Za ich równowartość miałby przecież lansiarską czapkę z daszkiem
i wypasione czerwone Adidasy do swojej murzyńskiej megakoszulki.
Pędząc po highway’u
dostrzegamy w oddali downtown – na pierwszy rzut oka mniej imponujące niż np. to
w Los Angeles.
Postój na światłach
drogowych pozwolił nam dojrzeć drobny szczegół, który w Europie spędza wielu
kierowcom sen z powiek – ceny paliwa. Tu, w Stanach podaje się cenę w dolarach,
ale ilość mierzy się w galonach – trochę matematyki i juz wiemy, że benzyna
nadal jest tu prawie o połowę tańsza niż u nas. To jednak wiedzieliśmy już
wcześniej. Ciekawy jest za to fakt, że olej napędowa jest droższa od benzyny.
Dieslowskie paliwo można kupić ponadto tylko na wybranych stacjach.
Po drodze zatrzymujemy się
na rogatkach. Do tego, że w odwiedzanym przez nas kraju wszystko jest większe
niż gdziekolwiek indziej, już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Jednak przejeżdżający
przez przejazd pociąg-tasiemiec zmusza do myślenia, gdy po policzeniu setnego
wagonu w składzie, w dalszym ciągu nie widać na horyzoncie jego końca.
W towarzystwie powoli
zachodzącego słońca odwiedzamy „Fort Worth Stockyards”, czyli teksański
skansen przypominający o czasach świetności kowbojów. Miasteczko pełne jest
różnorakich atrakcji – dla dużych i dla mniejszych dzieci.
Szybka wizyta w jednym ze
sklepów z pamiątkami i obowiązkowy zakup kowbojskich kapeluszy. Nie są to co
prawda finezyjne filcowe oryginały za 150 bagsów, które wyszły spod fachowych
rąk pracowników lokalnej manufaktury, ale to akurat jest tutaj najmniej
istotne. Brakuje już jedynie białego kła na skórzanym sznurku i jakiegoś Colta
za paskiem, ale mimo to o wiele łatwiej jest poczuć klimat tego miejsca.
Nie sposób obojętnie przejść
obok takich rasowych 8 kowbojów jak nasza ekipa, dlatego tuż po chwili
zaproszeni zostajemy do wspólnego zdjęcia z prawdziwym kowbojem-wyjadaczem,
dosiadającym swojego wielkiego amerykańskiego Longhorna.
Zmęczeni, ale
usatysfakcjonowani całodniowymi atrakcjami, wracamy do naszego motelu, rzucając
jeszcze ciekawe spojrzenia w kierunku Downtown. Kilka wysokich drapaczy chmur
oblanych karmelem zachodzącego słońca, dumnie wyrasta na tle okalającej je
aglomeracji.
Po powrocie przygotowujemy ostatecznie nasze
samoloty na jutrzejszy dzień. Wojtek swoim starym zwyczajem dopiero teraz
wykańcza prezentacje i planuje swoje wystąpienie. Metoda działania na ostatni
moment jest wątpliwa i denerwuje kilku członków ekipy, jednak dotychczas zawsze
Wojtkowi się udawało. Oby i tym razem tak było.
Na koniec dnia chcielibyśmy przypomnieć, że zdjęcia
prezentowane w relacji to jedynie ułamek tego, co udaje nam się uchwycić przy
pomocy naszych aparatów. Więcej zdjęć można znaleźć w
galerii , która staramy się codziennie
aktualizować.