22.03.2011 – wtorek
Z samego rana wybieramy się do niewielkiego skansenu Fort Worth Stocyards, by
obejrzeć tradycyjne pędzenie bydła, na które nie udało nam się zdążyć w zeszłym
roku. Gotowi na spotkanie z pędzącym stadem półtonowych krów ustawiliśmy się na
chodniku w nadziei, że pomimo kurzu spod kopyt coś jednak zobaczymy.
Czekamy.
W końcu nadchodzi
czas na widowisko. Pojawiają się podstarzali cowboy’e na koniach, a za nimi
kilka krów. Tempo całej tej zabawy, delikatnie mówiąc, rozczarowuje. Bardziej
wygląda to na spokojną przechadzkę, wyprowadzenie krówek na spacerek, niż
pędzenie kogokolwiek gdziekolwiek. Zbyt dynamicznie nie jest, ale wrażenie robią
na nas wielgachne rogi texańskich krów. Teraz wiemy już, dlaczego to, co
codziennie jemy z bułką nazywają tu longhornem.
Wstępujemy do
sklepów z pamiątkami i ze słodyczami. W tym drugim, wśród całkiem normalnych
cukierasów znajdujemy coś ciekawego – muchy w czekoladzie i larwy o smaku chilli,
lub barbecue. Propozycja jest kusząca, ale nikt nie wrzuca robali do swojego
koszyczka.
Po Stockyards
przychodzi czas na kolejną atrakcję. Jedziemy obejrzeć od środka nowy stadion
Cowboys’ów. Tego też nie zdążyliśmy zrobić w zeszłym roku.
Kupujemy bilety i
wchodzimy przez sklep z gadżetami dla kibiców.
Stadion jest
ogromny i w porównaniu do stadionów do piłki nożnej, niesamowicie czysty.
Podłogi się świecą, w powietrzu nie czuć żadnego zapachu, choć jest to obiekt
zamknięty. Trawa na stadionie jest sztuczna. Najciekawsze jest to, co jest nad
nią – cztery największe na świecie ekrany wyświetlające obraz w wysokiej
rozdzielczości. Dwa większe ekrany ważą po 600 ton, każdy z nich składa się z
10,5mln diód LED, a ich przekątne sięgają 60m. Widzowie z najwyżej położonych
sektorów nie muszą zabierać na mecze lornetek i wytężać wzroku żeby próbować
dowiedzieć się co dzieje się na murawie – wszystko można obejrzeć na
gigantycznym ekranie. Fascynujące.
Zwiedzamy szatnie
zawodników i cheerleaderek, przejścia dla VIP’ów i korytarze. Wszystko sterylnie
czyste, bezzapachowe i utrzymane w amerykańskim, nieco pozbawionym fantazji
stylu.
Po zwiedzaniu
stadionu odwiedzamy pobliskiego Hootersa. Hootersowe hamburgery nam zasmakowały.
Chyba właśnie powstaje nowa tradycja.
Po południu w
motelu wskakujemy do basenu. Opracowujemy różne style wskakiwania – na Wojtka
, na Golonę, na helikopter, na kota. Wuja za bardzo wczuwa się w styl na
Predatora i zalicza małą katastrofę. Już nie jest taki ładny jak przedtem.
Obrażenia są widowiskowe, ale powierzchowne i niegroźne. W pokojowej łazience
Wojtas czerpie wiele radości i satysfakcji z okładania zdartego nosa Wujaska
wacikami nasączonymi spirytusem. Zdezynfekowany i opatrzony Wuj zapada w
leczniczy sen.
Jutro z samego
rana wyruszamy do domu. Wieczór upływa na beznadziejnych próbach wciśnięcia w
nasze walizy ciuchów i różnych innych bambetli kupionych za dolary.