2009-03-03 9:00 Tegel, Berlin, Niemcy
No i zaczęło się. Ekipa poznańska już po raz drugi rusza na
podbój Ameryki w ramach zawodów SAE AeroDesign.
Siedzimy w kawiarni Red Baron na berlińskim lotnisku Tegel
oczekując na odprawę. Tym razem jest nas ośmiu.
Stara ekipa to Wojtek Batog, Marcin Gajewski i Bartek
Szymkowiak oraz opiekun naukowy (FA Faculty Advisor) Radosław Górzeński. Dołączyli Maciej Wnuk, Adam
Szcześniak, Krzysztof Kotecki i Hubert Hausa. Z racji ukończenia studiów w
ekipie nie znalazł się Marcin Pilarczyk, nie jedzie z nami także Tomek Kroczak.
Jak widać szczęśliwie imiona w ekipie się nie dublują – będzie łatwiej pisać
relacje.
Kilka słów o nowych członkach ekipy (sylwetki zeszłorocznych
opisane są w relacjach z 2008r.). Maciej i Adam to II rok Wydziału Budowy
Maszyn, Krzysztof i Hubert IV Wydziału Maszyn Roboczych i Transportu. Maciej to
doświadczony modelarz – choć jedzie po raz pierwszy jest już dowódcą ekipy.
Zakładając naturalny bieg studiów dane mu będzie czterokrotnie brać udział w
SAE – zakładając oczywiście coroczne starty ekipy – ale innego wariantu nie
przewidujemy.
2009-03-03 9:45 Tegel, Berlin, Niemcy
Jesteśmy już po odprawie, czekamy na samolot, którym o 10:35
polecimy do Amsterdamu.
Dzień zaczął się dziś wcześnie. Studenci ruszyli z Poznania
samochodem Volkswagen Caravelle użyczonym przez Aeroklub Poznański. Za
kierownicą zasiadł Grzesiu Kędzierski – nota bene student Politechniki
Poznańskiej i członek Akademickiego Klubu Lotniczego. Na Tegel dotarliśmy o
7:30. Dla opiekuna naukowego nie starczyło już miejsca w samochodzie – dotarł na
lotnisku komercyjnie kursującym busem, miał za to handicap w postaci dłuższego o
1.5 godziny snu. Poznań to miasto, któremu rzeczywiście bliżej do Berlina niż do
Warszawy – droga bez zbędnego pośpiechu nie zajęła nawet czterech godzin
Wróćmy jednak do ekipy. Człowiekiem od Public Relations jest
Adam. Studiuje to, co Maciej, ma też szansę na kilkukrotny udział w imprezie.
Wybór stanowiska nieprzypadkowy – Adam to doświadczony businessman – handluje
korkiem: www.kork.pl. Gdyby ktoś potrzebował – polecamy.
Krzychu i Hubert to konstruktorzy. Reprezentują koło naukowe
Inżynieria Wirtualna Projektowania. Na stanowisko namaścił ich Marcin Pilarczyk,
który poprzeczkę postawił bardzo wysoko. Jako nowi członkowie ekipy dla zapoznania z
techniką lotniczą w październiku 2008r. wraz z Wojtkiem brali udział w V
Międzyuczelnianych Inżynierskich Warsztatach Lotniczych organizowanych w
Akademickim Ośrodku Szybowcowym w Bezmiechowej. Nawiązane wówczas znajomości i
kontakty oraz przekazane informacje na temat naszego pierwszego startu skłoniły
także studentów z Politechniki Wrocławskiej i Rzeszowskiej do udziału w
zawodach. Dotychczas przez kilkanaście lat europejskim jedynakiem na SAE była
Politechnika Warszawska, dopiero na sygnał dany przez Politechnikę Poznańska
liczba ekip wzrosła do czterech. Nieprzypadkowo Poznań jest dominującym
ośrodkiem akademickim w Polsce.
2009-03-03 10:50 Berlin-Amsterdam, Niemcy-Holandia
Lecimy Fokkerem 70 holenderskich linii lotniczych. Po
starcie szybko przebijamy chmury i już po chwili znajdujemy się ponad mlecznym
welonem. Na chmurach odbicie samolotu w tęczowym otoku.
Dla Adama, Krzycha i Huberta to pierwszy lot samolotem –
niemniej trzymają się dzielnie. Hubert i Krzychu w powietrzu już kiedyś byli – podczas pobytu w
Bezmiechowej latali szybowcem na Weremieniu.
Cofnijmy się teraz na chwilę do korzeni. Po powrocie z
poprzedniej edycji stało się jasne, że nie może nas zabraknąć na kolejnych
zawodach. Poznań to miasto specjalistów i nowych technologii – o tym, że nie
mamy się czego wstydzić przekonaliśmy się w Atlancie. Nasz model – nieskromnie
patrząc – okazał się być wykonany starannie i na tle modeli pozostałych
ekip prezentował się bardzo dobrze. Wielką robotę wykonał Tomek obciągając
skrzydła folią termokurczliwą – o tym, że nie jest to łatwe zadanie przekonaliśmy się oglądając amerykańskie dokonania.
Chęci zatem były, umiejętności praktyczne i wiedza
teoretyczna także. Doświadczenia z pierwszej edycji zostały spisane w formie
raportu ku pamięci. Pozostał znany problem – pieniądze.
I kiedy już widmo wysłania reprezentacji w okrojonym,
ograniczającym szanse na dobry wynik, trzyosobowym składzie stanęło nam przed
oczami pomocną dłoń wyciągnęło do nas Miasto Poznań. Dostrzegając nasz
potencjał przeznaczyło niebagatelną dla nas kwotę 20.000zł,
stanowiącą połowę budżetu przedsięwzięcia. Poznań jako silny ośrodek akademicki
musi promować innowacyjność, nowe technologie i polską myśl techniczną także na
innym kontynencie – uznali włodarze naszego miasta. Za co będąc im wdzięczni,
czujemy jednocześnie ciążącą na nas odpowiedzialność. Niemniej patrząc na nasz
model – dużo doskonalszy i staranniej dopracowany od zeszłorocznego – ze
spokojem oczekujemy na konfrontację z inżynierami firmy Lockheed Martin.
Nasz wyjazd nie doszedłby do skutku, gdyby nie wsparcie ze
strony władz Politechniki Poznańskiej, w szczególności pana Rektora Adama
Hamrola i Prorektora Stefana Trzcielińskiego. Dostrzegając zaangażowanie ekipy
SAE (działającej w ramach Akademickiego Klubu Lotniczego) we wszelkich
działaniach promocyjnych uczelni, takich jak drzwi otwarte, konferencje, targi
edukacyjne czy obozy roku zerowego, władze hojną ręką przeznaczyły na nasz start
15.000zł. Wyjazd wsparli także dziekani: prof. Konrad Skowronek z Wydziału
Elektrycznego, prof. Janusz Wojtkowiak z Wydziału Budownictwa i Inżynierii
Środowiska i prof. Paweł Szulakiewicz z Wydziału Elektroniki i Telekomunikacji,
co zwiększyło nasz budżet o kolejne 3200 zł.
Kolejny raz uzyskaliśmy pomoc ze strony firmy kurierskiej
DHL, której życzliwym dla nas pracownikiem jest Julian Oziemkowski. Dzięki
wszelkiego rodzaju możliwym rabato udało nam się ograniczyć koszt wysyłki o
ponad 5000zl. Pamiętając doświadczenia związane z trwającym niemal 2 miesiące
powrotem skrzyni z modelem w poprzedniej edycji (pomylenie adresu przez firmę
kurierską w USA, odesłanie na wskazany adres zwrotny w USA, wreszcie zagubienie
karnetu ATA i konieczność wyrabiania duplikatu) z lekkim niepokojem
obserwowaliśmy losy tegorocznej przesyłki. Nasze obawy okazały się jednak płonne
– w ekspresowym tempie, bo po zaledwie trzech dniach skrzynia została pomyślnie
dostarczona pod wskazany adres. Tak więc do Stanów lecimy już bardzo spokojni,
wiedząc, że ten ryzykowny punkt programu wypełniliśmy zgodnie z założeniami.
W tym względzie należy wspomnieć o Towarzystwie Chrystusowym
dla Polonii Zagranicznej, które po raz kolejny udziela nam pomocy, dzięki
zaangażowaniu księdza generała Tomasza Sielickiego, członka Aeroklubu
Poznańskiego. Przesyłkę wysłaliśmy właśnie na adres polskiej parafii w Los
Angeles należącej do TChr i dowodzonej przez księdza proboszcza Marka
Ciesielskiego.
Tymczasem lądujemy w Amsterdamie. Pogoda wszawa, podstawa
chmur na 300m, pas startowy mokry – znaczy się pewnie pada. Kołujemy długo,
lotnisko olbrzymie. Jest 11:50.
2009-03-03 13:10 Amsterdam, Holandia
Rozlokowaliśmy się właśnie w Boeingu 747-400 linii KLM.
Lotnisko Schiphol, choć całkiem spore okazało się dość przyjazne i szybko
znaleźliśmy interesującą nas bramkę. Czasu było akurat w sam raz.
Wróćmy jednak do listy przyjaznych nam osób i instytucji.
Aeroklub Poznański z dyrektorem Piotrem Haberlandem wsparł nas organizacyjnie.
Realizacja umowy ze sponsorem poprzez Aeroklub Poznański, którego członkami są
studenci wchodzący w skład ekipy, pozwoliła na uproszczenie formalności
administracyjno-księgowych. Skorzystaliśmy z rabatu Aeroklubu w firmie DHL, w
Stanach będziemy posługiwać się aeroklubowymi kartami kredytowymi. Przejazdy
Poznań-Berlin odbywamy komfortowo VW Caravelle Aeroklubu Poznańskiego. Modele
oblatujemy na lotnisku Bednary, eksploatowanym przez AP.
Wielkiej pomocy projektowi udziela środowisko poznańskich –
i nie tylko – modelarzy. Firma Ol-Pen Radosława Oleksego z Odolanowa, producent
maski silnika Henryk Synoracki, wykonawca rdzeni styropianowych do skrzydeł Leon
Rozmianiec, oblatywacz Tomek Niełacny czy szef sekcji modelarskiej Jacek Nowak –
to tylko kilka osób z większego grona, które wykazało się życzliwością i
udzieliło nam wsparcia podczas przygotowań.
Dzięki wymienionym osobom i instytucjom nasze marzenia stają
się w tej chwili rzeczywistością. Po raz drugi ekipa studentów Politechniki
Poznańskiej reprezentująca Miasto Poznań udaje się do USA, aby pokazać, że
Polacy nie gęsi, ale więcej niż gęsi – bo żadna gęś 10kg ołowiu nie udźwignie!
Tymczasem przygotowujemy się psychicznie na przetrwanie
niemal 11 godzinnego lotu – choć ze względu na zmianę stref według czasów
lokalnych lot potrwa zaledwie 2 godziny. Przed nami 9000km. Jest godzina 13:40
gdy 747-400 dostojnie wykołowuje na pas. Pozdrawiamy i zapraszamy na kolejną
relację.
2009-03-03 14:00 (23:00), gdzieś nad USA
Lecimy na wysokości 9.800m, prędkość 950km/h, temperatura na
zewnątrz -44°C. W LA (Los Angeles) powinniśmy być o 15:20. Choć w Polsce już 23:00 u nas ciągle jasno za oknami. Dzień
ciągnie się jak gąsienica i nie ma zamiaru zakończyć. Pobudka przed 2:00 w nocy
też dołożyła swoje. Lot przebiega na wysokości dochodzącej nawet do 11.6km przy
temperaturze zewnętrznej -60°C. Przelecieliśmy nad Grenlandią, a następnie nad
niezaludnionymi rejonami Kanady pokrytej śniegiem.
Lot męczący, trudno wysiedzieć na miejscu. Do końca lotu
została już tylko godzina, jedynym zmartwieniem pozostaje już tylko czy bagaże
dotrą w komplecie razem z nami w miejsce przeznaczenia.
Różnica czasowa (CET +1 -> Pacific US -8) wynosi 9 godzin;
postaramy się umieszczać relacje codziennie wieczorem, tym samym relacja z dnia
poprzedniego będzie dostępna z samego rana (czasu polskiego).
2009-03-03 22:40 (7:40), Mission Hills, USA
„Welcome to the Hotel California” – po spędzeniu prawie 30
godzin na nogach właśnie dotarliśmy w komplecie do hotelu. Sporo się w
międzyczasie działo. Niemniej ze zrozumiałych względów relację pozwolimy sobie
wrzucić na stronę w godzinach porannych. Na zakończenie dodamy tylko, że
zmęczenie nie powoduje wcale zaprzestania pracy nad modelem – który zdążyliśmy
już odebrać od księdza Marka – a w tej chwili trwają prace nad przystosowaniem
go do jutrzejszych oblotów. Pozdrawiamy i mówimy dobranoc.
2009-03-04 5:30 (14:30)
Przy
sporej zmianie czasu, nawet przy potężnym zmęczeniu, organizm jednak powoli
przystosowuje się do nowych warunków – tym samym 5:30 rano to dla niego 14:30.
Jednym słowem czas na relację 🙂
Na
lotnisku w LA wylądowaliśmy o 15:30, po niemal 11 godzinach lotu. Adam i Maciej
– pierwszaki w USA – podpadli na samym początku (może z wyglądu przypominają
terrorystów) i zostali „wyróżnieni” i potraktowani indywidualnie. Reszta ekipy
przeszła poprzez okienka urzędników imigracyjnych bez większych problemów.
Odciski palców, zdjęcie, pytanie o cel wizyty oraz okres pobytu – i Ameryka stoi
otworem.
Mamy już
doświadczenia z psami lotniskowymi – w zeszłym roku przyczepił się taki jeden do
Marcina. Od razu więc łypaliśmy z niechęcią na wesoło merdającego ogonkiem
Biggle’a. Nieprzypadkowo: wyniuchał coś u Wojtka – szczęśliwie były to tylko
skórki po mandarynkach. Radek profilaktycznie opchał się posiadanymi
mandarynkami i bananami jeszcze na pokładzie samolotu – tam mu nie zajrzą.
Tymczasem
skonstatowaliśmy z zadowoleniem, iż bagaże główne dotarły w komplecie. Adam z
Maciejem przechodzili tymczasem szczegółową kontrolę, podczas której padały
pytania o służbę wojskową, przeznaczenie samolotów itd. Maciej usłyszał
stwierdzenie: Wiecie chłopaki, wy budujecie te dobre samoloty, naszym zadaniem
jest sprawdzać, czy ktoś nie wwozi tych złych samolotów. Po pół godzinie
chłopaki dołączają do reszty. Adamowi udało się w końcu wytłumaczyć, że
wwiezienie 2 kg ołowiu w postaci sztabek nie służy celom terrorystycznym i ma swój
głęboki sens i cel.
Wychodzimy
przed terminal. Lotnisko potężne. Powietrze rześkie, będzie jakieś 15°C.
Wsiadamy do autobusu kursującego wahadłowo pomiędzy lotniskiem a wypożyczalnią
samochodów Thrifty. Na miejscu konfrontujemy nasze wyobrażenia o cenie
wypożyczenia z zaproponowanym cennikiem. Porównanie wypada … blado. Wykonujemy
kilka szybkich telefonów do ks. Tomka Sielickiego przebywającego aktualnie w USA
i księdza Marka Ciesielskiego – proboszcza w LA. Szybkich – gdyż operujemy
ciągle polskimi telefonami, a cena roamingu odbiega od europejskiej. Ostatecznie
podejmujemy decyzję o wypożyczeniu na razie jednego mniejszego samochodu – na
cały okres pobytu wychodzi to 672 dolary. Czarny Dodge Caliber, w warunkach
europejskich prezentowałby się zapewne nie najgorzej. Ale jesteśmy w Stanach,
tutaj jeżdżą inne fury 🙂 Wystarczy tylko wspomnieć, iż nasz model nie ma …
centralnego zamka ani elektrycznych szyb. Ma za to klimę, ale to w USA standard.
Jednym słowem – kryzys dosięgnął także SAE 🙂 Jaki by jednak samochód nie
był, do jazdy się nadaje, a w Stanach środek transportu jest niezbędny.
Na drodze
przekonujemy się o prawdziwości opowieści o osławionych kalifornijskich korkach.
Drogi – słabej jakości. Można by rzec: w tym względzie czujemy się jak u siebie
w domu. Okolica LA, przez którą jedziemy nie robi dobrego wrażenia. Chyba dużo
ładniej było jednak w zeszłym roku w Atlancie.
Po jakimś
czasie docieramy do polskiej parafii Our Lady of the Bright Mount Parish przy
3424 West Adams Bulevard. ks. Marek Ciesielski daje nam od razu sporo cennych
rad, oferuje się też z pomocą w związku z naszymi chwilowymi kłopotami
transportowo-logistycznymi. Dostajemy też od niego na czas pobytu amerykańską
kartę SIM z abonamentem i sporą ilością darmowych minut. W holu biura parafialnego
oglądamy skrzynię z modelem. Dotarła w całości, teraz tylko pytanie jak
zawartość zniosła podróż.
Ksiądz
Marek oferuje pomoc przy transporcie – on jedzie po chłopaków czekających w
wypożyczalni Thrifty – Adama, Krzycha, Huberta i Marcina. My tymczasem ruszamy
do hotelu. Pozycje w samochodzie najprzeróżniejsze – samochód jest mały, a
bagażu sporo. Chłopaki jednak dzielnie znoszą trasę, choć powolne tempo
przesuwania się w korku nie nastraja optymistycznie co do kwestii poruszania się
po LA. Ksiądz Marek mówi jednak, że poza godzinami szczytu autostrady są w miarę
przejezdne.
Motel
okazuje się być nienajgorszy. Mocno co prawda jedzie chlorem, ale poza tym
jest OK.
Co najważniejsze, jest sprawny Internet bezprzewodowy, choć nie we wszystkich
wynajętych przez nas pokojach. Standard i wyposażenie – jak w zeszłym roku.
Okolica – mniej spokojna, motel znajduje się przy ruchliwym skrzyżowaniu.
Niemniej na tyłach hotelu dostrzegamy sporej wielkości basen otoczony palmami –
całkiem miło.
Palmy
zresztą napotykamy na każdym kroku. Było nie było LA do południowa część USA,
stąd do granicy z Meksykiem i miejscowości Tijuana zaledwie kilkadziesiąt mil. No i na klimat niewątpliwie oddziaływuje pobliski Pacyfik.
Jemy
ociekającą tłuszczem amerykańską pizzę w Pizza Hut. Standard lokalu raczej
mierny, odpowiadający mniej więcej typowemu barowi przydrożnemu na jakiejś
bocznej drodze. Posiłek popijamy oczywiście Pepsi. Kurs bije po kieszeni – 47
dolarów za 5 osób w zeszłym roku (2.2zł/$) nie zrobiłoby na nas większego
wrażenia. Dziś jest trochę inaczej
Dostajemy
tymczasem informację, że ksiądz Marek dojechał z chłopakami do parafii. Po
drodze zabrał ich na kolację, teraz biorą się za rozpakowywanie skrzyni. My
rozlokowujemy się w hotelu, Radek jedzie po chłopaków.
Wracając
do okolicy – miasto (a właściwie szereg miast: Los Angeles, Hollywood, Santa
Monica itd.) poprzecinane jest pasmami wzgórz. Jadąc z lotniska po raz pierwszy
dostrzegliśmy słynny napis na wzgórzu: Hollywood. Z daleka wygląda dość …
słabo. Obawiamy się, że z bliska będzie jeszcze gorzej – jak wiadomo nic nie
wygląda z bliska tak dobrze jak wygląda z daleka. Za to wieczorem widok tysięcy
światełek rozsianych po dolinie przywodzi na myśl te same widoki oglądane w
amerykańskich filmach.
Radek
dojeżdża do parafii. Na miejscu okazuje się, że Caliber + 5 osób + 4 główne
bagaże + model to złe połączenie. Znów pomaga nam ksiądz Marek. Radek z Marcinem
jadą Dodgem z modelem, resztę wiezie ksiądz Marek.
Ostatecznie koło 22:00 wszyscy lądują w hotelu. Samochodem obróciliśmy 85 mil,
całkiem sporo jak na jedno popołudnie. Pomimo zmęczenia i trwającego 30 godzin
dnia chłopaki biorą się ostro do roboty. Maciej zajmuje się witryną internetową,
Adam szuka w Internecie wypożyczalni samochodów w okolicy, reszta zajmuje się
doprowadzeniem modelu do stanu używalności. W tym względzie nieprzejednany jest
Marcin twardo zaganiający do roboty pomimo zmęczenia. Nasza konsekwencja wynika
z planów jak najszybszego oblatania modelu jeszcze w środę. Najpierw musimy
kupić paliwo w sklepie modelarskim. Potem oblot na lotnisku Apollo XI. W tym
czasie reszta ekipy ma się zająć znalezieniem i wypożyczeniem drugiego
samochodu.
Po północy
czasu lokalnego (9:00 czasu polskiego) powoli zmęczenie bierze górę.
Kończąc
aktualną relację warto wspomnieć o śmigłowcu latającym nam nad głowami jeszcze
przed świtem, koło 5:00 nad ranem. Ksiądz Marek mówi, że taki śmigłowiec to
oznaka, iż policja szuka jakiegoś sprawcę strzelaniny – no cóż, jesteśmy w Los
Angeles 🙂
Od księdza
Marka dowiadujemy się, że w okolicy mieszka Marek Małolepszy, znany polski pilot
szybowcowy, zresztą uczeń Olka Kujawskiego – instruktora z Aeroklubu
Poznańskiego. Bardzo ciekawi nas lokalne lotnisko Van Nuys (LA Metropolitan
Airfield, przedstawione w filmie 16R – bardzo polecamy BTW) – mamy nadzieję
obejrzeć je z pomocą Marka. Ale to już w kolejnym dniach.
Tymczasem
… leje deszcz. Może trafiliśmy na porę deszczową? Wczoraj pogoda była
bardzo ładna. No, może to jeden z tych 6 dni deszczowych w miesiącu, które
zdarzają się w Kalifornii w marcu – tak przynajmniej się pocieszamy.