21 kwietnia 2008r. W poniedziałek teoretycznie jest już po zawodach, ale to nie znaczy, że nie mamy już nic do roboty. Została do wysłania paczka z modelami z powrotem do Polski. Wcześniej jednak Radek zrobił amerykańskie badania lotniczo-lekarskie i wyrobił amerykańską licencję na bazie polskiej. Skoro relacja powstaje na stronie aeroklubowej, poniżej krótka relacja nt. uzyskania licencji amerykańskiej na podstawie polskiej.
Kilka tygodni przed wyjazdem wysłałem fax do FAA (Federal Aviation Administration) z wnioskiem o wydanie licencji amerykańskiej na podstawie polskich licencji prywatnych: samolotowej, szybowcowej i balonowej. Jako załączniki wysłane zostały licencje i badania lekarskie. Problem tylko, że ważność badań (I klasy) kończyła się 18 kwietnia (II i III jeszcze są ważne). Kilka dni później ULC (Urząd Lotnictwa Cywilnego) dostaje zapytanie z FAA o potwierdzenie autentyczności licencji. A parę dni przed wylotem nadchodzi do mnie pismo z FAA o potwierdzeniu autentyczności licencji i konieczności zgłoszenia się do FSDO (Flight Standards District Offices) w Atlancie celem dopełnienia formalności. Natłok pracy związanej z zawodami nie pozwala na wizytę w FSDO przed 18.IV. Zatem w piątek popołudniu umawiam się na wizytę w FSDO na poniedziałek godz. 12:30 i zaczynam próbować umówić się na badania lotniczo-lekarskie w poniedziałek rano. Badania polskie skończyły mi się kilka dni wcześniej, a wypada jakieś mieć zrobione – w odróżnieniu od sytuacji w Polsce, dla wydania licencji na podstawie licencji obcej honorowane sa badania danego kraju lub kraju wydania licencji. Wyszukuję na stronie FAA kilku lekarzy orzeczników w rejonie max 30km od hotelu. Obdzwaniam ich po kolei; zaczyna robić się gorąco – żaden nie ma już wolnego terminu w poniedziałek rano. Szczęśliwie piąty albo szósty telefon udany: dr. Walter Wildestein przyjmie mnie w poniedziałek o 10:00. Przyjmuje w miejscowości Marietta, kilkanaście kilometrów od hotelu. Ruszamy o 9:30 spod hotelu. Radek wchodzi na badania, Bartek z Wojtkiem jadą zawieźć skrzynię do DHLu, reszta ma czas wolny. Pierwsze 10 minut zajmuje wypełnienie formularza badań z danymi osobowymi i ankietą. Następnie pielęgniarka wykonuje podstawowe badania: pomiar tętna i ciśnienia, wzrostu i wagi, sprawdza słuch szeptając z daleka słowa, wykonuje na specjalnym aparacie badanie ostrości wzroku, zdolności widzenia kolorów, distance vision itp. Przeprowadza także badanie zmierzające do wykrycia narkotyków w moczu. Całość trwa może 15 minut. Na koniec idę do gabinetu dr Wildsteina, który bada serce przed i po wysiłku (20 podskoków na jednej nodze), zagląda w uszy, do gardła (do nosa nie zagląda), sprawdza dno oka i każe wodzić wzrokiem za źródłem światła. Stuka w kolana młotkiem, opukuje korpus, osłuchuje płuca. W międzyczasie rozmawiamy na temat konkursu SAE (o którym słyszał) i o bardzo ładnej pogodzie w Atlancie, zmuszającej do włączania klimatyzacji w aucie i pochłaniania wody z lodem, co prowadzi do bólu gardła, zignorowanego jednak przez lekarza jako drobna sprawa. Po około 10 minutach ściska dłoń, stwierdza, że wszystko OK i jest już po badaniach. Żadnego EKG, RTG, EEG itp. Płacę zaledwie 79 USD i po jakimś czasie dostaję do ręki badania I klasy. Cały powyższy wywód jest może dość długi, ale warto porównać koszty i realia badań lotniczo-lekarskich w Polsce i w USA. Piloci wiedzą, o co chodzi.
W tym czasie chłopaki zawożą skrzynię z modelami do punktu DHL’u w Mariettcie. Wypisują list przewozowy – teraz pozostaje nam już tylko obserwować wędrówkę przesyłki śledząc informacje na stronie związane z numerem listu. W odróżnieniu od poprzedniej przesyłki, ta jest wolniejsza, a przez to tańsza – teraz już się aż tak nie spieszy. Ruszamy do Atlanty. Podjeżdżamy pod FSDO w Atlancie, położone w sąsiedztwie jednego z największych lotnisk w USA. Ruch ogromny. Chłopacy jadą na lunch do KFC, Radek tymczasem udaje się do FSDO. Kontrola paszportowa na bramie, potem jeszcze wykrywacz metali i skanowanie plecaka. Drobna policjantka na portierni ma gnata o wyświechtanej kolbie, znacznie większej od jej dłoni. Z plakietką visitor trafiam na salony. Po chwili nadchodzi inspektor FAA, który zajmuje się moim tematem. Przegląda licencje i badania. Rozmawiamy swobodnie, opowiadam mu o SAE i zawodach. Jak na państwowego urzędnika rozmowa jest bardzo przyjacielska. Wypisuję formularz, podpisuję się gdzie trzeba i inspektor znika na dziesięć minut. Wraca z tymczasową licencją w ręku, daje mi do podpisania. W tekście opisu m.in. english proficiency – brzmi dumnie. Oryginał licencji nadejdzie pocztą. Rozmawiamy jeszcze chwilę. Życzy mi powodzenia. Po pół godzinie wychodzę z FSDO z amerykańską licencją wydaną na podstawie polskiej. Pozazdrościć tylko Amerykanom ustawodawstwa lotniczego oraz sprawności i user friendl’ności procedur.
Jeździmy jeszcze przez dłuższy czas po centrum Atlanty podziwiając zabudowę downtown. Wracamy do hotelu odwiedzając po drodze MicroCenter i BestBuy by wyposażyć się w souveniry dla najbliższych. W drodze powrotnej posuwamy się powoli w korku – a nawet miejscami dokonujemy full stop’a na autostradzie o szerokości … 7 pasów! Szokujące! Przy tym jest bezchmurnie i bardzo ciepło – 75°F ~ 24°C. W hotelu pakujemy bagaże, wznosimy toast lampką amerykańskiego wina z okazji imienin Bartka. Życzymy sobie wzajemnie powrotu tą samą ekipą na przyszłoroczne zawody. Znów konsumujemy jakiegoś fast-food’a. Mamy ich już dosyć. Tydzień można na nich od biedy wytrzymać, ale dłuższy okres konsumpcji odbiłby się na naszym zdrowiu. Nie możemy już się doczekać porządnego polskiego jedzenia u Mamy (albo Żony :-). Idziemy spać, jutro zaraz po śniadaniu ruszamy w trasę 1140 km do Detroit.
Zobacz galerię zdjęć z dni 21-24.IV.